Tagi

, , , , ,

 „Jaka zatem jest podróż ? Czy to tylko kwestia przejazdu przez miasto Mirando do Douro, wizyty w katedrze (..) co wykonane, odznacza na swojej mapie, aby znów wyruszyć w drogę, rzucając, niby fryzjer strzepujący ręcznik: „Następny poproszę”. Podróż powinna być odlana z innej formy, być sprawą bycia, a nie przemieszczania się. Może poznanie powinno być dane tylko profesjonalnym podróżnikom, wyłącznie tym ze szczerego powołania, a reszta, która traktuje ciężar odpowiedzialności lekceważąco, rozczaruje się: każdy kilometr jest nie mniej ważny od roku życia”. 

Jose Saramago

Wydostanie się z Porto było rzeczą trudną. Nie wiem dlaczego Portugalczycy w tym dniu byli o wiele mniej pomocni niż Hiszpanie ( choć to o nich krążą legendy, jako o tych, którzy nikogo nigdzie nie zabierają). Stałam więc jak debil, wymachując kartką ponad godzinę, a może i dłużej, aż w końcu zdecydowałam się odpocząć od ciężkiej pracy, jaką jest szczerzenie się do przejeżdżających samochodów, i udałam się w kierunku najbliższego baru. I co ? W knajpie spotkałam Turka, mieszkającego pod Granadą i mówiącego po hiszpańsku ( ulga ogromna dla moich zmęczonych szeleszczącym portugalskim uszu). Opowiedział o pueblos, gdzie mieszkają hippisi, wyjaśnił jak tam trafić, dał adres, jakbym nie miała się w Granadzie gdzie podziać i tandetną bransoletkę na szczęście ( która o dziwo potem chyba zadziałała). Wróciłam więc na miejsce, z uśmiechem numer pięć, dopisałam na kartonie Aveiro, i wymachiwałam dalej. Po kilku minutach pojawił się wybawca. Pan adwokat, który najpierw zaproponował podrzucenie do owego Aveiro, a później stwierdził, że w sumie następnego dnia z samego rana jedzie do Lisbony i mogę się zabrać z nim, a przespać kątem u niego w domu. Więc miałam  w perspektywie jeszcze jeden dzień w Porto, choć z plecakiem-domem na plecach :> Wieczorem spotkałam się  z adwokatem po raz kolejny, który stwierdził, że co prawda przygarnąć mnie nie da rady ( bo żona, córka i bla bla bla) ale za to ma znajomego, który ma hotel…. Więc spędziłam noc w hotelu ( co było ostatnim prawdopodobnie miejscem, gdzie mogłabym sobie wróżyć nocleg), i po śniadaniu pojechaliśmy do Lisbony 🙂

Znalezienie kolejnego Csowego domu rzeczą prostą nie było ale w końcu się udało. I okazało się ponadto, że znajdował się w chyba najpiękniejszej dzielnicy Lisbony, bo w Bairro Alto. Dzielnicy, w której ulice pną się do góry jeszcze bardziej niż w Cudillero, gdzie można poczuć się jak alpinista, ściany są pełne graffiti i azulejos, a ulice pełne barów, wyglądających przez okna portugalskich babć, plotkujących z okna do okna, dzieciaków grających po kątach i piłkę i po prostu szwendających się ludzi. Zakochałam się w tym miejscu zatem od pierwszego wejrzena i zachwytom nie było końca, podobnie jak zdjęciom 🙂

Dwie inne dzielnice, które obrzydliwie mi się podobały, też ze względu na podobnieństwo do Bairro Alto to Alfama i Graca. Klimat tych dzielnic jest bardzo podobny – maleńkie, wąskie uliczki, zniszczone azulejos, babcie wyglądające przez okna, miliony sznurków z powiewającym na wietrze praniem ( i to właśnie w Lizbonie zapach prania był o wiele intensywniejszy niż w Porto, któregoś dnia rankiem praniem pachniały całe ulice). Ciekawe kafelki można znaleźć na każdym prawie budynku, a leniwe przechadzanie się, które uwielbiam najbardziej sprzyjało obserwacji codziennego życia mieszkańców stolicy. Niektórzy utrzymują, że Alfama jest duszą Lizbony. I mimo, że po raz kolejny wszelkie kościoły oglądałam tylko z zewnątrz, to o wiele większą frajdę sprawiało mi właśnie włóczenie się po okolicy, wypatrywanie kolejnych plotkujących babć i kafelków. I jest jeszcze jedna rzecz, która sprawia, że Alfama stała się moim ulubionym miejscem – Feira de Ladra, czyli lizboński pchli targ, ale o tym następnym razem.

 i cdn… 🙂