Tagi

, , ,

Pamiętając jak sprawnie szło mi dostanie się do Porto i podróż do Lizbony, powątpiewałam, czy uda mi się dojechać do Andaluzji w ciągu jednego dnia. Plan pierwotny zakładał dostanie się do Huelvy, plan zmodyfikowany (czyli ten, który wydawał mi się bardziej prawdopodobny) drogę prosto do Sevilli wraz z noclegiem gdzieś pod gwiazdami 🙂 Jako że mój hurra optymizm i spora dawka szczęścia, która towarzyszyła mi do tej pory nie pozwalała się specjalnie martwić, co będzie się działo wieczorem, zgodnie ze wskazówkami hitchwiki udawałam się zająć strategiczną wyjazdową pozycję w Lizbonie. Nie zdążyłam zanucić pod nosem całej piosenki Bongo Bortako, która ostatnimi czasy plącze mi się nieustannie po głowie, kiedy zatrzymała się kobitka, druga w moim życiu, mówiąca że może mnie podrzucić jakieś 30 km za Lizbonę. Wsiadam więc bez wahania, w końcu wydostać się z miasta zawsze było trudniej niż z jakiejś wsi :>  Jedziemy więc gadamy i gadamy, ona po portugalsku, ja po hiszpańsku, ale się da. Po jakiś 30 kilometrach Maria ( bo tak miała na imię) stwierdza, że właściwie to możemy pojechać trochę dalej, bo do Évory. Ma czas, może zmienić plany a przy okazji ma pretekst, żeby spotkać się ze swoim znajomym od czego wymigiwała się przez ponad rok. Ja przeszczęśliwa, Maria także, kontynuujemy rozmowę, bo Portugalka była niesamowicie zafascynowana ideą mojej wycieczki, tym jak działa CouchSurfing i wieloma innymi rzeczami 🙂 Okazało się, że do owej Évory, małego uniwersyteckiego miasteczka, w którym znajduje się Templo Romano (!)  ma wielki sentyment, bo tam studiowała, i kiedy dojechałyśmy na miejsce, pokazała mi parę ładnych miejsc, między innymi katedrę Sé,  z dachu której był super widok na całe miasteczko i ruiny rzymskiej świątyni, która ponoć od średniowiecza do XIX wieku służyła jako rzeźnia , spotkaliśmy się z jej znajomym, zjedliśmy obiad i spędziłam fantastyczne przedpołudnie.

Nie wiem co tego dnia działo się w miasteczku, nie  wiedziała też ani Maria ani jej znajomy, ale miałam wrażenie, że wszystkie babcie obchodziły Dzień Kapelusza, bo skupiły się na małym rynku  z fikuśnymi i malowniczymi nakryciami głowy, wyglądając naprawdę komicznie 🙂

Maria i jej znajomy podrzucili mnie na kolejny punkt wyjazdowy, skąd bardzo, ale to bardzo szybko dostałam się do Beja ( w sumie nie zdążyłam wyciągnąć kartonu z napisem  z plecaka, kiedy zatrzymał się kolejny samochód). Następną destynacją było Faro, i tu ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, po raz pierwszy w całej historii mojego jeżdżenia stopem po półwyspie iberyjskim zatrzymał się obcokrajowiec. Około sześćdziesięcioletni dziadek, były hipis, spędzający wakacje  w Portugalii i opowiadający o swoich podróżach po prawie całym świecie. Mimo, że chciałam dostać się „tylko” do Faro, dziadek postanowił mi pomóc i zawiózł do samiutkiej granicy  z Hiszpanią, skąd do Huelvy zostało mi jedyne 70 km 😀 Stamtąd, czując już zapach Andaluzji, zabrał mnie prawdziwy andaluzyjski dziadek, mówiący w taki sposób, że za cholerę go nie mogłam zrozumieć. Po zadaniu standardowych więc pytań ( „Jak masz na imię?”, „Skąd jesteś?”, „Czy Polska należy do Rosji?”, „Gdzie masz narzeczonego?”) stwierdziwszy zapewne, że sobie ze mną nie pogada, zaczął gwizdać pod nosem po to, żeby po kilku minutach rozpocząć  z rozmachem konert flamenco.  Andaluzja zatem przywitała mnie słońcem, prywatnym koncertem muzyki, którą tak uwielbiam ( nawet jeśli ten występ był w wykonaniu delikatnie fałszującego dziadka) i zapachem lasów sosnowych, których w okolicach Huelvy jest mnóstwo.

Tak więc udało się do Huelvy dojechać, zgodnie z planem numer jeden. Samo miasto jest na tyle nieciekawe, że nie wyciągnęłam aparatu przez dwa dni, a ponieważ po tygodniu na ziemi portugalskiej czułam się jak pielgrzym po Camino de Santiago, postanowiłam spędzić na plaży dzień leniwy jak diabli, nie ruszając tyłka aż do zachodu słońca. Do ukochanej Sevilli ruszyłam się dnia następnego, po zregenerowaniu sił i zrobieniu zapasu witaminy D. 🙂

cdn…